To nie wy jesteście grubi, to cała reszta jest niedożywiona. - Garfield

czwartek, 29 sierpnia 2013

Jelly Beans, czyli fasolki wszystkich smaków

Ostatnio po filmie z Rossmanowym HAULem niekórzy prosili mnie o filmik dotyczący fasolek Jelly Beans, które wtedy kupiłam. Postanowiłam nie poprzestawać na słowie mówionym ;)


Jelly Beans produkowane przez Jelly Beans Factory w Dublinie w Irlandii to kolorowe, słodkie fasolki w 36 różnych smakach. Niekoniecznie smacznych - o gustach się nie dyskutuje, ale pomimo tego, że na opakowaniu znajdziemy dokładny klucz do oznaczania kolorów i smaków, często możemy trafić na niemiłą niespodziankę. Kojarzycie to z czymś? Oczywiście z Fasolkai Bertiego Botta z Harrego Pottera.

Pierwotnie wywodzą się z tureckiego rachatłukum. Obecnie ich głównym składnikami są cukier, syrop kukurydziany, skrobia i pektyna. Doprawione naturalnymi barwnikami (np.wyciąg z pokrzywy). Producent zapewnia również, że jego fasolki są wolne od GMO, glutenu, orzechów i żelatyny. Idealny słodycz dla alergików ;) Posiadają również rekomendację Vegetarian Society.

W Polsce wybór opakowań jest mocno ograniczony. Za granicą jednak uderzy nas bogactwo różnych opakowań, począwszy od małych kartoników, na wielkich kilkukilogramowych słoikach kończąc. Chcecie wiedzieć więcej? Zapraszam do obejrzenia filmiku ;)


czwartek, 22 sierpnia 2013

Zakupy z Rossmanna



Dzisiaj z T. udałam się na zakupy do Rossmana. To znaczy, udałam się pooglądać różne produkty, ale nagle przy półce z żelami pod przysznic, T. przypomniał sobie, że już mu się skończył (tak naprawdę zobaczył żel Original Source z czekoladą i miętą i postanowił się z nim zaprzyjaźnić ;P). Ja nie mogłam pozostać gorsza i stwierdziłam, że mój żel jest na wykończeniu, ale właściwie to już mi się znudził, bo ma mało energetyzujący zapach i w ogóle w ogóle to ja potrzebuję żel i koniec :D

Skończyło się na powyższym. Kupiliśmy dużo za dużo, ale co poradzić, skoro wszystko jest potrzebne? T. zdecydował się jednak wrócić do męskich żeli pod prysznic i zakupił Ziaja Yego żel activ. Powiem Wam, że podoba mi się jego zapach - nie jest duszący ani "wodokolońskowaty", czego w męskich zapachah nie lubię. Dla mnie są zwyczajnie za mocne, alkoholowe. Jedna wielka Channel no. 5... Ja wybrałam żel pod prysznic Lirene - czytałam o nim gdzieś na blogach, a poza tym, miał zapach pasujący do mojego musu do ciała z Farmony :D


Kolejnym produktem pierwszej potrzeby okazały się dezodoranty. Nagle nam obojgu się skończyły (tak naprawdę korzystaliśmy z jednego męskiego antyperspirantu w sprayu Dove). Staję się chyba bardziej kobieca (xD) - znudziły mi się męskie zapachy na moim ciele. Wybrałam coś innego - Rexonę woman crystal, a T. poszedł dalej swoją ścieżką i wybrał męski dezodorant z Isany.


Kolejnym produktem, co do którego nie mogliśmy się zgodzić były pasty do zębów. Mamy pod tym względem zupełnie odmienne gusta i zupełnie inne formuły, konsystencje, smaki i zapachy nam odpowiadają. Poważnie, ja wolę zwykłą białą pastę. Denivit Anti-Stain jest genialną pastą. Używałam jakiś czas temu (już długi, więc mogło się pozmieniać - oby nie). Delikatnie wybiela i czyści, jednocześnie zachowując skuteczność. T. woli trzykolorowe pasty. Dla mie one są za ciężkie, źle się wypłukują z jamy ustnej i szczoteczki. Tylko, że na szczoteczce zostawiają kolory,  a w buzi okropny smak :D


Na osłodę musieliśmy sobie kupić po paczuszce Jelly Beans! Uwielbiamy je, ale jemy tylko wybiórczo, przez co jedno opakowanie na naszą parę nie zdaje egzaminu. Podbieramy sobie nawzajem nasze ulubione smaki, pozostawiając drugiej połówce czarne fasolki o smaku lukrecji. Ble.

Jeśli możecie, napiszcie w komentarzach, czy chcialibyście zobaczyć projekt Denko. Byłoby to dla mnie przydatne ze względu na fakt, że u mnie z dokańczaniem kosmetyków jest czasem kiepsko. Potrzebuję kopa w tyłek ;P A może recenzja któregoś z produktów?

Kilka słów więcej o każdym z produktów znajdziecie w filmiku poniżej. Zapraszam na mój kanał YouTube ;)

wtorek, 20 sierpnia 2013

TAG: Moje blogowe sekrety i niespodzianka!

Ostatnio zauroczyły mnie wszelkiej maści tagi. Szukam nowych, biorę udział i podpisuję się czterema łapkami pod niektórymi lepszymi pomysłami. Bo przecież nie ma nic przyjemniejszego niż dać się poznać tej części czytelników, która jest ciekawa i później nawiązać jakąś dyskusję na temat np. naszych wspólnych zainteresowań.

Startuję więc z tagiem "Moje blogowe sekrety". Krąży od jakiegoś czasu i chociaż nikt mnie nie otagował, postanowiłam przyłączyć się do zabawy.

1. Ile czasu prowadzisz bloga i jak często publikujesz posty?
Niedługo. Właściwie niedługo prowadzę TEGO bloga, bo wcześniej miałam duużo pamiętnikowych i literackich blogów. Stare czasy, ale wspomnień mnóstwo. Posty publikuję tak często, jak mam potrzebę, wenę, jakiś ciekawy pomysł, chcę coś przekazać moim czytelnikom.

2. Ile razy dziennie zaglądasz na bloga i czy robisz to w pierwszej kolejności?
Na pewno kilka razy. Nie wiem, czy robię to w pierwszej kolejności, nie zwracam na to uwagi. Wydaje mi się, że na pierwszy ogień idzie mój bloglovin' i obserwowane przeze mnie blogi - dopiero później mój własny.

3. Czy Twoja rodzina i znajomi wiedzą o tym, że prowadzisz bloga?
Rodzice wiedzą, dziadkowie wiedzą, narzczony wie. Jeśli chodzi o znajomych, jest ich może kilku. Nie dlatego, że nie chcę im mówić - po prostu się nie chwalę. Najczęściej dowiadują się przez przypadek, bo np. bloglovin' opublikuje notkę na mojej tablicy na facebooku i widzą to moi znajomi ;)

4. Posty jakiego typu interesują Cię najbardziej u innych blogerek?
Lubię czytać osobiste posty. Coś od autora dla czytelnika. Czytuję recenzje niektórych kosmetyków i lakierów do paznokci, uwielbiam wszytkie posty traktujące o organizowaniu swojego życia i zdrowym odżywianiu. Chyba jakiś rodzaj pogoni za marzeniami :D

5. Czy zazdrościsz czasem blogerkom?
Szczerze mówiąc niespecjalnie. Prowadzę kanał YouTube z grami, który w ciągu ostatnich dwóch lat dużo mnie nauczył. Między innymi tego, żeby nie zazdrościć, bo twórcy (zarówno filmowi jak i blogowi) to ludzie, a nie zamknięci w swoim światku kosmici ;)

6. Czy zdarzyło Ci się kupić jakiś kosmetyk tylko po to, by móc go zrecenzować na swoim blogu?
Może inaczej - od jakiegoś czasu zauważyłam, że jeśli potrzebuję np. balsamu, najpierw szukam takiego dla mojego typu skóry, a potem wybieram ten najbardziej egzotyczny, żeby naskrobać recenzję (tak, kilka dni temu kupiłam taki balsam, więcej wfilmiku TUTAJ).

7. Czy pod wpływem blogów urodowych kupujesz więcej kosmetyków, a co za tym idzie, wydajesz więcej pieniędzy?
Raczej nie. Może tylko moje wybory są ciut bardziej świadome - sprawdzam opinie blogerek nim kupię cokolwiek.

8. Co blogowanie zmieniło w Twoim życiu?
Otworzyło mnie. To na pewno - byłam dotąd nieśmiałą osobą, ale wzięłam swoje życie w moje ręce. Blog mnie uszczęśliwia - kocham pisać i uwielbiam widzieć, że ktoś to czyta ;)

9. Skąd czerpiesz pomysły na nowe posty?
Czasami same przychodzą do głowy, czasem są moją wariacją na temat zasłyszany na innym blogu lub kanale YT. Czasem też po prostu odpowiadam na tag, tak jak teraz.

10. Czy miałaś kiedyś kryzys w prowadzeniu bloga, tak że chciałaś go usunąć?
Blogów nigdy nie usuwałam, najwyżej po prostu powoli odchodziły w zapomnienie. Nie lubię usuwać swojej pracy, za dużo serca w nią wkładam. Mimo to, tego bloga to nie dotyczy.

11. Co najbardziej denerwuje Cię w blogach innych dziewczyn?
To, kiedy ktoś pisze bez pasji. Może notki nie muszą być super stylistycznie napisane, z dbałością o akapity itp, ale jeśli nie wyczuwam odrobiny polotu i osobowości autora, wyłączam od razu ;)

Na sam koniec mały bonusik. Gdy na blogu tag o sekretach, na YouTube właśnie pojawil się film, w którym mój T. bawi się w wizażystę i robi mi makijaż ;) Mógłby zastąpić mistrzów! ^^

czwartek, 15 sierpnia 2013

TAG: 26 faktów o mnie

Dużo blogerek robiło ten tag w wersji "50 faktów" lub "30 faktów". Ja postanowiłam nieco zmienić liczbę owych faktów, których za moment się o mnie dowiecie. Dlaczego? A dlatego, że niesie to również pewną zmianę na blogu. Do bloga dołączy vlog. Dlatego zaczynamy!
  • Jestem maniaczką Harry'ego Pottera. Po prostu zaczytałam się w tych książkach. Nie od razu, bo pierwsze podejście skutecznie mnie do HP zraziło, ale w piątej klasie podstawówki przestałam być mugolem. Mam wszystkie książki w domu w wersji polskiej i angielskiej - znam je na pamięć ;)
  • Koty forever. Naprawdę. Kiedyś się ich bałam, ale odkąd pierwsze stworzenie tego gatunku zamieszkało ze mną, pokochałam je bezgraniczną miłością.
  • Jestem histeryczką. Nie wiem, czy to przez obniżone poczucie własnej wartości, ale często panikuję. Lubię teatralność swoich małych dramatów, czasem lubię poużalać się nad sobą.
  • Ambicja - moje drugie imię. Dużo złego może można o mnie powiedzieć, ale na pewno ambicji odmówić mi nie można. Zawsze chcę jak najwięcej i jak najlepiej, kosztem swojego czasu wolneo i dobrego samopoczucia. Muszę udowadniać moją wartość.
  • Lubię kierować się rozsądkiem. Może to przez niego porzuciłam chwilowo marzenia występowania na deskach teatrów i zaplanowałam sobie długą, świetlaną, lekarską przyszłość.
  • Lubię pisać. Niestety z marnym skutkiem. Pisane jakiś czas temu powieści utykały w martwych punktach a potem lądowały w czeluściach kosza w komputerze.
  • Nie umiem być zawzięta. Chociaz jestem ambitna i mam wiele planów, niektóre z nich niestety cały czas pozostają w fazie planów lub przechodzą do szufladki z niedokończonymi sprawami.
  • Lubię czytać. Patrząc na punkt pierwszy nie powinno to nikogo dziwić. Jestem książkoholiczką, czytam wszystko, co mi wpadnie w ręce. Nie zawsze z korzyścią dla mojego intelektu ;)
  • Jeździłam konno. I kochałam ten sport. Musiałam przestać, ale nigdy nie przestałam za tym sportem tęsknić.
  • Zakochałam się w Londynie. O czym mogłyście przeczytać tutaj
  • Uwielbiam ładnie wyglądać. A ponieważ mam zaniżone poczucie własnej wartości, zawsze pytam mojego T. o zdanie i chociaz wiem, że dla niego jestem najpiękniejsza, musi mnie w tym utwierdzać kilka razy dziennie.
  • Lubię celebrować picie herbaty. Imbryczki, zapażarki, herbaty fusowe w trzystu smakach. Tak mogłaby wyglądać komódka w moim wymarzonym mieszkaniu ;D
  • Chciałabym nauczyć się grać na gitarze. Chociaż mam gitarę, umiem na niej wyżępolić tylko "Odę do radości". 
Pozostałe 13 faktów znajdziecie w filmiku poniżej. Zapraszam do subskrybowania kanału, mam nadzieję, że blog i kanał YouTube będą się ładnie uzupełniać ;)

czwartek, 8 sierpnia 2013

Miasto, do którego chce się wracać

"Londyn na głowę moją rzucił czar, wciągnął mnie jego kolorowy gwar" i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko podpisać się pod tymi słowami Pocahontas. Lubię wracać do tej piosenki i tak jak pasowała ona do mojego nastroju pięć lat temu, gdy odwiedzilam to miasto po raz pierwszy, tak pasuje ona do mojego obecnego nastroju, kiedy drugą wizytą w Londynie potwierdziłam swoje wyobrażenia o tym mieście i pozostałam w nim bezgranicznie zakochana.


Zdecydowanie można mi zazdrościć. Ten siedmiodniowy przegląd wszystkich najważniejszych miejsc był na pewno wspaniały, ale zostawił po sobie niedosyt. Po Picadilly mogłabym chodzić w nieskończoność, błądząc w mniejszych handlowych uliczkach, oglądając wystawy sklepowe. 


Drugi dzień należał zdecydowanie do intensywnych, odwiedziliśmy London Eye, wystaliśmy się w długiej na 50 minut kolejce do wejścia na to wielkie koło, by obejrzeć miasto z góry. Dokładnie tak, jak je zapamiętałam, świetny widok na Big Bena i Parlament, Tamizę, pałac Buckingham, a także budynek, w którym stacjonuje gwardia konna.


W Londynie na kolana rzucają nawet muzea. Są wyjątkowo interaktywne, co w Polsce zdarza się rzadko - chyba tylko w Centrum Kopernika w Warszawie. Tam praktycznie każde muzeum ma chociaż jedną ekspozycję, w której można wszystkiego dotknąć, przetestować, obejrzeć dokładnie z każdej strony. W Muzeum Historii Naturalnej nawet dinozaury były jak żywe, ruszały się, ryczały i były w swojej roli tak przekonujące, że przez chwilę pomyślałam, że albo ja cofnęłam się w czasie, albo ci naukowcy, którzy pracują w bankach DNA w końcu odtworzyli te wielkie gady z jakiejś starej próbki. W centrum Darwina weszliśmy do wielkiego kokonu, gdzie uczyliśmy się wszystkiego o ewolucji, a na wystawie o człowieku badaliśmy układy w organizmie, komórki i zmysły. Szkoda tylko, że nie zdążyliśmy zobaczyć wszystkiego w jeden dzień. Wyszliśmy z zamiarem powrotu, który nam się jednak już nie udał :(


Dorobiłam się nawet zdjęcia ze Shrekiem i z Ciastkiem. Muzeum Madame Tussauds to bez wątpienia magiczne miejsce. Można podejść, dotknąć, przytulić swojego ulubionego aktora, piosenkarza, postać z bajki... Tajemniczości korytarzom dodaje fakt, że nie wiemy po pewnym czasie kto jest prawdziwy, a kto z wosku. Korytarz strachu był naprawdę straszny, a przejażdżka taksówką naprawdę klimatyczna.


Miejsca takiego jak to nie widziałam nigdy w życiu. Czy może być coś piękniejszego dla fanów słodyczy niż czteropiętrowy sklep z M&M's? Cztery piętra cukierków w różnych smakach (nie tylko tych tradycyjnych ;P) i kolorach, pluszaków, ubrań i całej masy innych gadżetów, a także niesamowite laboratorium mieszania smaków, gdzie pracownik tworzył gotowe mieszanki do kupienia później w sklepiku. Miejsce, w którym dostałam istnego oczopląsu ;D Ślinka pociekła i aż chciało się wracać.


Co mnie za każdym razem czaruje to na pewno to, że Londyn jest miastem artysyów i wspiera ich całym swoim sercem i duszą. Muzycy mają wyznaczone w całym mieście miejsca, które mogą wynająć i dorobić parę funtów, jeśli są naprawdę dobrzy (a zapewniam Was, zazwyczaj tylko piekielnie dobrzy występują publicznie) i nikt nie robi z tego problemu. Ludzie są zadowoleni, artyści również. No ale, muzycy są również w Polsce. Na dziko, bo na dziko, ale są. Pan powyżej, rzeźbiący cuda w piasku nad Tamizą wprawił mnie w osłupienie i przetarłam oczy z wrażenia.


British Museum chyba jako jedyne nie zachwyciło. Byłam pięć lat temu i o tyle o ile wtedy uderzył mnie ogrom zbiorów i ich bezcenność, tak tym razem czułam się jakbym odgrzewała kotlet. Dobrze, że mój T. zobaczył, bo raz wejść warto, ale nie spędziliśmy tam zbyt wiele czasu.


Jako ciekawostkę wybraliśmy się na zachód miasta do drugiej strefy w poszukiwaniu tak zwanych "funciaków". Znaleźliśmy dwa - Poundworld i jeszcze jeden, którego nazwy niestety już nie pamiętam. Oba były po dwóch stronach małej galerii handlowej. A na piętrze restauracje. W ramach ciekawostki postanowiliśmy zajrzeć do "eat all as you can" indyjskiej restauracyjki. Pomijając fakt, że przemiły kelner mówił z angielskim o tak dziwacznym akcencie, że znałam tylko co piąte słowo, które wypowiadał (co zwykle mi się nie zdarza, uwierzcie ;P), jakoś się dogadaliśmy. Dostaliśmy maślany i czosnkowy chlebek naan, przepyszny ryż i cały bufet jedzenia od curry z kurczaka i jagnięciny zaczynając, na świeżych owocach, ciastach i lodach kończąc. I mieliśmy na to kilka godzin ;D


Będąc w Londynie nie mogłam sobie odmówić też spróbowania, czym się różni polski Starbucks od tamtejszego. Otóż różni się wszystkim. Zamówiłam niedostępne u nas (chyba, bo dawno nie byłam ;o) Triple Caramel Frappucino, dostałam świetną kawę z bitą śmietaną, syropem karmelowym i chrupkami z karmelu - cud miód i karmel, chciałoby się rzec. Mój T. zamówił Mango Passion Fruit u nas zwane Mango Juicem. I tam czuć było mango - dostał fusiasty, zawiesisty lodowy napój robiony z PRAWDZIWEGO mango, a nie z soku ;)


Kontynuując kulinarną wycieczkę, obiecałam sobie, że spróbuję londyńskiej chińszczyzny. I tak też trzy dni przed wyjazdem znalazłam niedaleko naszego hoteliku małą chińską restauracyjkę nastawioną na take-away. Dla nas jak znalazł, woleliśmy zjeść w zaciszu pokoju. No i trzy dni z rzędu jedliśmy tam kolacje - mi posmakował kurczak słodko-kwaśny z ryżem, T. wyłamał się ostatniego dnia i zamówił coś otrzejszego (też kurczak, ale nie wiem z czym ;D). Z polecenia zresztą miłego chłopaka, który obsługiwał tam klientów. Stwierdził, że jego polscy koledzy bardzo lubią to danie ;)


Kolejnym kulinarnym must-eat było tradycyjne fish & chips. Zdecydowaliśmy się na nie dość późno, za każdym razem odrzucając je z powodu ceny, ale w końcu gdy poszliśmy do Tower powiedzieliśmy sobie "Hej! Być tu i nie spróbować? Po co żałować pieniędzy, taniej nie będzie" i spróbowaliśmy. Ryba przepyszna, tradycyjne grube frytki jeszcze lepsze.


Jeśli już o Tower mowa, nie mogło zabraknąć zdjęcia z Tower Bridge. W samej twierdzy nie zwiedzaliśmy zbyt wiele ze względu na gigantyczne kolejki do prawie każdej wystawy. Zwiedziliśmy tylko dwie mniejsze, na których było średnie zainteresowanie - na tortury stalibyśmy godzinę. Chciało nam się czekać tylko na klejnoty koronne - uważałam, że jest to coś, co muszę zobaczyć i co musi zobaczyć mój T. Ja już raz widziałam, on miał przeżyć przygodę życia i zakochać się w tym mieście tak jak ja - najpilniej strzeżone skarby monarchii musiał zobaczyć.


Udało się nam też w ostatni dzień załapać na zmianę warty pod pałacem Buckingham. W sierpniu odbywały się one tylko w dni parzyste, a jedna nie odbyła się w ogóle ze względu na wyścig rowerowy przebiegający przez całe city i kończący się właśnie pod pałacem. Całość naprawdę robi wrażenie, warto było spędzić tam dwie godziny - godzinę żeby zająć dobre miejsce i godzinę oglądać całą ceremonię.


Miałam sobie już odpuścić zdjęcie z czerwoną budką - przecież to takie przereklamowane. Ale to był ostatni dzień i chciałam chłonąć wszystko tak mocno, jak się dało - rzucić się w wir tego miasta, zobaczyc jeszcze więcej, jeszcze szybciej, bo przecież tylko godziny dzieliły nas od powrotu. No i mam zdjęcie. Tak samo zadziałał na mnie Big Ben w ostatni dzień - już mieliśmy wracać do "domku", a okazało się, że chociaż przechodziliśmy całkiem blisko Parlamentu, nie mam ani jednego zdjęcia zegara!


Na sam koniec, upewniając się, że wszystkie najważniejsze miejsca odwiedziliśmy, przekartkowałam jeszcze raz przewodnik. No i o zgrozo okazało się, że nie byliśmy w Muzeum Nauki. Musieliśmy nadrobić, wszak my naukowcy :D Dużo wystaw było interesujących, ale jak zwykle wyszło na to, że T. zaślepiają samochody i silniki, a ja najchętniej poleciałabym na Marsa.


Londyn nas oczarował. Klimatem, ludźmi, uliczkami, sklepami, miejscami znanymi z filmów i całą tą swoją otoczką. Jest mocno komercyjny, zatłoczony, pełen turystów, ale może dlatego tak go pokochaliśmy? Tętni życiem, tak jak my tętnimy życiem. Może na starość Londyn zmęczyłby nas tak, jak męczy na codzień jego mieszkańców, bo jak długo można mieszkać w takim gwarze i pośpiechu? Zadałam sobie to pytanie i stwierdziłam, że nie wiem, ale na pewno chcę tam trafić na rok czy dwa ;)

piątek, 2 sierpnia 2013

Powiedziałam "STOP suchej skórze"

Od jakiegoś czasu na blogu mogliście zauważyć banner z tajemniczym hasłem "STOP suchej skórze". Chociaż nie wiem, ilu z Was tak naprawdę zastanowiło się, o co chodzi, spieszę z odpowiedzią! Wreszcie zagadka rozwiązana ;D

Akcja "STOP suchej skórze" została zorganizowana przez Beauty Face - firmę zajmującą się głównie produkcją hydrożelowych płatów kolagenowych do twarzy, ciała i okolic oczu. Nie słyszałam o niej przed wzięciem udziału w przedsięwzięciu, dlatego bardzo chętnie się zapisałam - lubię poznawać nowe firmy, produkty i doświadczać nowych wyzwań. Wszystko odbywało się w bardzo tajemniczej atmosferze, co jakiś czas dostawałam nowe informacje z coraz to nowszymi szczegółami. Aż nadszedł ten dzień ;) Odebrałam list z drobną paczuszką.




W liście znajdowały się dwie ulotki. Jedna przedstawiała ofertę firmy dotyczącą płatków pod oczy i ich rodzajów wraz z opisami. Druga zawierała wskazówki, które mają pomóc nam w pielęgnacji naszej skóry w lecie, gdy jest ona szczególnie narażona na przesuszenia. Chociaż dowiadujemy się z niej rzeczy oczywistych, takich jak to, że powinniśmy smarować się kremami z filtrami UV, spożywać odpowiednią ilość wody w ciągu dnia (o tym pisałam trochę TU), czy też stosować maski, które regenerują skórę wokół oczu.

Przejdźmy do samego produktu. Płatki zapakowane są w estetyczne opakowanie. Moją uwagę przykuły tylko błędy w opisie produktu na odwrocie. Po pierwsze brak czasu stosowania - należy nałożyć pod oczy, ale na jak długo? Przyjęłam tu standardowe 20 minut + do wyschnięcia płynu z płatków, ale nie wiem, czy zastosowałam je poprawnie. Oprócz tego, w polskiej naklejce ze składem, urywa się on w dziwnym miejscu (podczas gdy angielski niżej pozostaje chyba w całości?). Wiem, że na pewno składa się ona z naturalnego kolagenu morskiego, wyciągu z czerwonego wina, witaminy C i alantoiny. Pozostałe składniki, wymienione już po angielsku to: glycerin, vitis vinifera extract, licorice, root extract, hyaluronic acid, L-ascorbic acid, rosa canina fruit oil, propylene glycol, glyceryl stearate. Nie są to wszystkie składniki - reszta była niewyraźnie wydrukowana :( Mały minus, ale konieczny do poprawy - lubię wiedzieć, co nakładam na twarz. Wy chyba też? ;)

Sam opis płatków również postawił mnie pod pewnym znakiem zapytania. Po składzie wiedziałam już, że moja skóra jest na nie ciut zbyt młoda (jeszcze kilka lat by się przydało ;P), ale zaniepokoiła mnie nieścisłość w opisie. Na naklejce napisano: "skóra dojrzała i w wieku (jakim?), odwodniona, potrzebująca natychmiastowej regeneracji i nawilżenia, szara, matowa, zwiotczała, pozbawiona blasku, kolorytu". Tymczasem w ulotce zaznaczono "dla skóry w każdym wieku".

Dobra, przebrnęłam przez opakowanie. Wyciągnęłam z niego dwie różowe galaretki (magia hydrożelu ;P), przyłożyłam do dolnych powiek i chlup, przykleiły się. Wilgotne, koją od początku, przynoszą uczucie chłodu (co jest dość miłe w trzydziestostopniowy upał, uwierzcie mi ;P). A potem nawet kot chciał ze mną zapozować do zdjęcia ;)


Jak widać, płatki zjeżdżają z twarzy, więc proponuję się położyć wygodnie i zapomnieć o całym świecie na czas. Po ich zdjęciu chwilę musiałam się zastanowić nad efektem. Nawilżyły, trochę ściągnęły skórę pod oczami, więc w ich działanie przeciwzmarszczkowe mogę uwierzyć ;P Tylko takie efekty można zaobserwować po jednorazowym użyciu. Powiem tak, bardzo sympatyczny produkt i naprawdę chciałabym dostać zestaw na kilka aplikacji (o ile można używanie tych płatków nazwać aplikacją? ;D) - dobrze byłoby sprawdzić jego długofalowe działanie. Chociaż przez dwa tygodnie. Ewentualnie tydzień.

Płatki można kupić na stronie internetowej BeautyFace, w tym samym miejscu znajdziecie również ich pełną ofertę. 

Któraś z Was je już stosowała na dłuższą metę niż jednorazowo? Na ile spełniają się obietnice z opakowania? ;)

Obsługiwane przez usługę Blogger.

© Caro-Beauty.pl, AllRightsReserved.

Designed by ScreenWritersArena