I znów poleciałam sobie w kulki. Te wakacje wydają mi się wyjątkowo wyjazdowo-intensywne. Jeszcze przed samym Londynem teściowie z Elbląga postanowili wpaść do Wrocławia i przywieźć nas do nich, a potem zaproponowali również drogę powrotną. Mieliśmy wybór? Nie, ale nie oznacza to, że nie chcieliśmy jechać. Bardzo chcieliśmy. Ja dlatego, że nigdy w tym mieście nie byłam, a mój T. dlatego, że stęsknił się za rodzinnym miastem, którego dwa lata nie widział (nie licząc zeszłorocznego epizodu trwającego godzinę). Tak więc w zeszły wtorek wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy.
Elbląg urzekł mnie gościnnością. Zarówno rodzina T. jak i jego znajomi, okazali się bardzo sympatyczni (no dobra, część znałam, ale nie zmieia to faktu, że inaczej jest rozmawiać z kimś przez telefon/skype, a inaczej doświadczyć jego cudownego charakteru na własnej skórze). Dużo czasu spędziliśmy właśnie w odwiedzinach. Tu kuzyn, tam bratanica, znajomy, znajoma, i tak dalej, i tak dalej. Jeśli jednak nie byliśmy akurat u kogoś, czas wypełniały nam spacery po starówce, nad Kanałem Elbląskim. Odkryłam Starą Mydlarnię, która kusiła mnie swoimi pachnącymi kosmetykami (tak swoją drogą, to sieciówka, prawda?). Czymże byłyby jednak wakacje bez dobrych lodów?
Będąc w obcym mieście nie może zabraknąć mojej ulubionej przejażdżki miejscową komunikacją miejską. No, kocham tramwaje, autobusy, pod warunkiem, że nie są to moje, te wrocławskie. Spowszedniały, a podróż nimi często traktuje się jak konieczność, a nie przyjemność - urok życia w dużym mieście. Urok życia w ogóle, bo jak się cieszyć z podróży tramwajem, kiedy wkoło ścisk, a tobie się spieszy?
Punktem kulminacyjnym tej całej wyprawy na północ Polski był chyba nasz spontaniczny wyjazd do Gdańska. T., jego kuzyn, znajomy i ja - taka czwóreczka wsiadła w pociąg i o 20.00 w niedzielę była już na dworcu PKP w Gdańsku. Zrobiliśmy spory spacer po starówce - Gdańsk nocą jest piękny, żywy i aż strach to przyznać, bardziej zatłoczony niż Wrocław o tej samej porze. Co tu się dziwić - nasz Rynek chyba ugina się pod natłokiem banków, Żabek i lumpeksów. W końcu rozłączyliśmy się i ja z T. zdecydowaliśmy, że najbliższym pociągiem wracamy do domu. Noc w KFC, na dworcu i w McDonald's, bo nie mieliśmy gdzie się podziać była ciężka, ale udało się. O 5.10 odjechał pociąg do Malborka, skąd po 40 minutach mieliśmy przesiadkę do Elbląga. Wróciliśmy bardzo zmęczeni, ale dla tego nocnego spaceru było warto.
Bardzo żałowałam, że musimy jechać do domu. Ten tydzień należał do jednych z fajniejszych tygodni życia. Wielu rzeczy nie zobaczyliśmy, nie odwiedziliśmy. Po prostu zabrakło czasu. Mimo to, Elbląg stał się miejscem, do którego chcę wrócić. Dla rodziny, znajomych, sushi, lodów, spacerów i zwierzaków, bo bez Karata (owczarka niemieckiego), który merdał ogonem, gdy wracaliśmy do domu, Browarka (niżej na zdjęciu), który był pieszczochem jak się patrzy, a nawet kocicy Niuchy, wystraszonej ale dającej się czasem smyrnąć po łebku, jest trochę smutno. Na szczęście mam w domu Colę, która swoim jednym przytuleniem wynagradza całą tęsknotę.
Elbląg urzekł mnie gościnnością. Zarówno rodzina T. jak i jego znajomi, okazali się bardzo sympatyczni (no dobra, część znałam, ale nie zmieia to faktu, że inaczej jest rozmawiać z kimś przez telefon/skype, a inaczej doświadczyć jego cudownego charakteru na własnej skórze). Dużo czasu spędziliśmy właśnie w odwiedzinach. Tu kuzyn, tam bratanica, znajomy, znajoma, i tak dalej, i tak dalej. Jeśli jednak nie byliśmy akurat u kogoś, czas wypełniały nam spacery po starówce, nad Kanałem Elbląskim. Odkryłam Starą Mydlarnię, która kusiła mnie swoimi pachnącymi kosmetykami (tak swoją drogą, to sieciówka, prawda?). Czymże byłyby jednak wakacje bez dobrych lodów?
Obie porcje kupione w tym samym miejscu. Gałkowane z Zielonej Budki - szału nie ma. Te po prawej - to było coś. Chociaż nie są to oryginalne Soprano (które na pocieszenie dostaliśmy później w Gdańsku - o tym za chwilę), te były naprawdę dobre. A można się na nie naciąć, oj można. My wolimy te bardziej wodniste, tymczasem gdzieś po świecie krążą ciężkie, aż maślane, wersje tych lodów. Wstydźcie się.
Elbląg to od teraz także moja kolebka sushi. Pierwszego dnia natknęliśmy się na spory banner "Płacisz 35 zł, jesz ile chcesz". Postanowiliśmy iść, jako że taniej o połowę niż we Wrocławiu. To znaczy zestaw reklamowany jako dla dwojga (30 kawałków) kosztował 45 zł, a wrocławski dwuosobowy zawierający kawałków 24 kosztuje 79 zł. Nieufnie podeszliśmy do kwestii bufetu, ale w końcu się zdecydowaliśmy. Zgodnie stwierdziliśmy, że był to strzał w dziesiątkę. Pomyślcie tylko, zasiadacie na stołeczku barowym przy taśmie, na którą po dłuższej chwili (potrzebnej na przygotowanie ;P) wjeżdżają małe talerzyki z porcyjkami sushi. Albo po cztery krążki maki, albo jedno futomaki, tatar z łososia, sałatka nie wiem z czego, ale dobra, na deser galaretki i świeże owoce. A co najbardziej mnie zdziwiło? Maki i futomaki w cieście na ciepło - dla mnie rewelacja. I tak siedzicie sobie, nawet od 12.00 do 17.00 i jecie i jecie i jecie. Można się najeść - szczerze mówiąc pierwszy raz zapłaciłam tak mało i FAKTYCZNIE się najadłam. A, na przystawkę miso - bardzo dobra, ale nie moje smaki ;( Znacie takie miejsca we Wrocławiu? Bo jeśli Elbląg to tylko tu - ul. Rzeźnicka :D
Punktem kulminacyjnym tej całej wyprawy na północ Polski był chyba nasz spontaniczny wyjazd do Gdańska. T., jego kuzyn, znajomy i ja - taka czwóreczka wsiadła w pociąg i o 20.00 w niedzielę była już na dworcu PKP w Gdańsku. Zrobiliśmy spory spacer po starówce - Gdańsk nocą jest piękny, żywy i aż strach to przyznać, bardziej zatłoczony niż Wrocław o tej samej porze. Co tu się dziwić - nasz Rynek chyba ugina się pod natłokiem banków, Żabek i lumpeksów. W końcu rozłączyliśmy się i ja z T. zdecydowaliśmy, że najbliższym pociągiem wracamy do domu. Noc w KFC, na dworcu i w McDonald's, bo nie mieliśmy gdzie się podziać była ciężka, ale udało się. O 5.10 odjechał pociąg do Malborka, skąd po 40 minutach mieliśmy przesiadkę do Elbląga. Wróciliśmy bardzo zmęczeni, ale dla tego nocnego spaceru było warto.
Bardzo żałowałam, że musimy jechać do domu. Ten tydzień należał do jednych z fajniejszych tygodni życia. Wielu rzeczy nie zobaczyliśmy, nie odwiedziliśmy. Po prostu zabrakło czasu. Mimo to, Elbląg stał się miejscem, do którego chcę wrócić. Dla rodziny, znajomych, sushi, lodów, spacerów i zwierzaków, bo bez Karata (owczarka niemieckiego), który merdał ogonem, gdy wracaliśmy do domu, Browarka (niżej na zdjęciu), który był pieszczochem jak się patrzy, a nawet kocicy Niuchy, wystraszonej ale dającej się czasem smyrnąć po łebku, jest trochę smutno. Na szczęście mam w domu Colę, która swoim jednym przytuleniem wynagradza całą tęsknotę.