To nie wy jesteście grubi, to cała reszta jest niedożywiona. - Garfield

czwartek, 25 lipca 2013

Siedem dni w Elblągu

I znów poleciałam sobie w kulki. Te wakacje wydają mi się wyjątkowo wyjazdowo-intensywne. Jeszcze przed samym Londynem teściowie z Elbląga postanowili wpaść do Wrocławia i przywieźć nas do nich, a potem zaproponowali również drogę powrotną. Mieliśmy wybór? Nie, ale nie oznacza to, że nie chcieliśmy jechać. Bardzo chcieliśmy. Ja dlatego, że nigdy w tym mieście nie byłam, a mój T. dlatego, że stęsknił się za rodzinnym miastem, którego dwa lata nie widział (nie licząc zeszłorocznego epizodu trwającego godzinę). Tak więc w zeszły wtorek wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy.

Elbląg urzekł mnie gościnnością. Zarówno rodzina T. jak i jego znajomi, okazali się bardzo sympatyczni (no dobra, część znałam, ale nie zmieia to faktu, że inaczej jest rozmawiać z kimś przez telefon/skype, a inaczej doświadczyć jego cudownego charakteru na własnej skórze). Dużo czasu spędziliśmy właśnie w odwiedzinach. Tu kuzyn, tam bratanica, znajomy, znajoma, i tak dalej, i tak dalej. Jeśli jednak nie byliśmy akurat u kogoś, czas wypełniały nam spacery po starówce, nad Kanałem Elbląskim. Odkryłam Starą Mydlarnię, która kusiła mnie swoimi pachnącymi kosmetykami (tak swoją drogą, to sieciówka, prawda?). Czymże byłyby jednak wakacje bez dobrych lodów?


Obie porcje kupione w tym samym miejscu. Gałkowane z Zielonej Budki - szału nie ma. Te po prawej - to było coś. Chociaż nie są to oryginalne Soprano (które na pocieszenie dostaliśmy później w Gdańsku - o tym za chwilę), te były naprawdę dobre. A można się na nie naciąć, oj można. My wolimy te bardziej wodniste, tymczasem gdzieś po świecie krążą ciężkie, aż maślane, wersje tych lodów. Wstydźcie się.

Elbląg to od teraz także moja kolebka sushi. Pierwszego dnia natknęliśmy się na spory banner "Płacisz 35 zł, jesz ile chcesz". Postanowiliśmy iść, jako że taniej o połowę niż we Wrocławiu. To znaczy zestaw reklamowany jako dla dwojga (30 kawałków) kosztował 45 zł, a wrocławski dwuosobowy zawierający kawałków 24 kosztuje 79 zł. Nieufnie podeszliśmy do kwestii bufetu, ale w końcu się zdecydowaliśmy. Zgodnie stwierdziliśmy, że był to strzał w dziesiątkę. Pomyślcie tylko, zasiadacie na stołeczku barowym przy taśmie, na którą po dłuższej chwili (potrzebnej na przygotowanie ;P) wjeżdżają małe talerzyki z porcyjkami sushi. Albo po cztery krążki maki, albo jedno futomaki, tatar z łososia, sałatka nie wiem z czego, ale dobra, na deser galaretki i świeże owoce. A co najbardziej mnie zdziwiło? Maki i futomaki w cieście na ciepło - dla mnie rewelacja. I tak siedzicie sobie, nawet od 12.00 do 17.00 i jecie i jecie i jecie. Można się najeść - szczerze mówiąc pierwszy raz zapłaciłam tak mało i FAKTYCZNIE się najadłam. A, na przystawkę miso - bardzo dobra, ale nie moje smaki ;( Znacie takie miejsca we Wrocławiu? Bo jeśli Elbląg to tylko tu - ul. Rzeźnicka :D


Będąc w obcym mieście nie może zabraknąć mojej ulubionej przejażdżki miejscową komunikacją miejską. No, kocham tramwaje, autobusy, pod warunkiem, że nie są to moje, te wrocławskie. Spowszedniały, a podróż nimi często traktuje się jak konieczność, a nie przyjemność - urok życia w dużym mieście. Urok życia w ogóle, bo jak się cieszyć z podróży tramwajem, kiedy wkoło ścisk, a tobie się spieszy?

Punktem kulminacyjnym tej całej wyprawy na północ Polski był chyba nasz spontaniczny wyjazd do Gdańska. T., jego kuzyn, znajomy i ja - taka czwóreczka wsiadła w pociąg i o 20.00 w niedzielę była już na dworcu PKP w Gdańsku. Zrobiliśmy spory spacer po starówce - Gdańsk nocą jest piękny, żywy i aż strach to przyznać, bardziej zatłoczony niż Wrocław o tej samej porze. Co tu się dziwić - nasz Rynek chyba ugina się pod natłokiem banków, Żabek i lumpeksów. W końcu rozłączyliśmy się i ja z T. zdecydowaliśmy, że najbliższym pociągiem wracamy do domu. Noc w KFC, na dworcu i w McDonald's, bo nie mieliśmy gdzie się podziać była ciężka, ale udało się. O 5.10 odjechał pociąg do Malborka, skąd po 40 minutach mieliśmy przesiadkę do Elbląga. Wróciliśmy bardzo zmęczeni, ale dla tego nocnego spaceru było warto.


Bardzo żałowałam, że musimy jechać do domu. Ten tydzień należał do jednych z fajniejszych tygodni życia. Wielu rzeczy nie zobaczyliśmy, nie odwiedziliśmy. Po prostu zabrakło czasu. Mimo to, Elbląg stał się miejscem, do którego chcę wrócić. Dla rodziny, znajomych, sushi, lodów, spacerów i zwierzaków, bo bez Karata (owczarka niemieckiego), który merdał ogonem, gdy wracaliśmy do domu, Browarka (niżej na zdjęciu), który był pieszczochem jak się patrzy, a nawet kocicy Niuchy, wystraszonej ale dającej się czasem smyrnąć po łebku, jest trochę smutno. Na szczęście mam w domu Colę, która swoim jednym przytuleniem wynagradza całą tęsknotę.


wtorek, 16 lipca 2013

Catrice #820 Pimp My Shrimp

Jakiś czas temu (no dobra, rok...) kupiłam sobie ten o to lakier. Łososiowy? Brzoskwiniowy? Mało tego, że zdania w rodzinie są podzielone. Ten lakier śmie wyglądać inaczej w każdym świetle! Od neonu, do łagodnej brzoskwini. Dlatego też za adekwatność zdjęć do odcienia nie odpowiadam.

Catrice #820 Pimp My Shrimp kupiłam do zrobienia zdobień ombre razem z #90 I want that! od Essence. Razem wyglądały obłędnie, ale osobno? Nigdy nie próbowałam, więc teraz postanowiłam spróbować. Efekty możecie zobaczyć poniżej.


Bardzo trudno było uchwycić kolor na paznokciach. Błyszczy się, a błyszczy, do tego znowu wyglądał inaczej niż chciałam Wam go pokazać. No, ale wyszło takie coś (tak, wiem, manicure dalej niezrobiony ;P).

Nie pamiętam ile te lakiery obecnie kosztują. Wiem, że można je kupić w drogeriach Natura. Co do konsystencji, jest świetna, bo nie za gęsta i nie za rzadka. Pędzelek obejmuje całą płytkę paznokcia i raczej nie smuży, według mnie dobrze pokrywa. Do uzyskania fajnego efektu wystarczą nawet dwie cieńsze warstwy, choć ja z wygody zawsze maluję dwiema grubszymi - jakoś łatwiej mi się zawsze rozprowadza lakier. Catrice szybko schnie (to znaczy, odpowiednio do grubości warstwy ;P). Po jakichś 10-15 minutach jest już raczej twardy i nic nie odciska. Chociaż ja z przyzwyczajenia uważam na pomalowane paznokcie przynajmniej przez godzinę - różne niespodzianki mnie spotykały.

Ogólnie lubię ten lakier. Świetny na szybkie maźnięcie, bo łatwo się nim maluje i nie trzeba wieków czekać aż wyschnie. Pewnie kupię w niedługim czasie inne kolory, aż sama się dziwię, że jeszcze tego nie zrobiłam ;)

piątek, 12 lipca 2013

Kerstin Gier - Z deszczu pod rynnę, czyli czarna komedia z odkurzaczem w tle

Jestem molem książkowym. Chociaż mój profil na goodreads jeszcze tego nie odzwierciedla, mam za sobą setki, jeśli nie tysiące przeczytanych książek, po które zdążyłam sięgnąć przez 18 lat mojego życia. Zaczęły się wakacje, a co za tym idzie mam teraz więcej czasu na pochłanianie kolejnych literek. Przed wyjazdem do Chorwacji spotkałam się ze znajomą i powiedziałam jej "pożycz coś na drogę". Wręczyla mi niepozorną książkę, o której nigdy nie słyszałam. Zapewniła mnie przy tym, że nie pożałuję ani minuty spędzonej przy książce.

Gerri to sympatyczna trzydziestolatka, która wpada w depresję, stwierdzając, że w jej życiu nic się nie układa, jako jedyna nie ma perspektyw na wyjście za mąż, pracę, której nie wstydzilaby się jej rodzina - obecnie jest pisarką i autorką tasiemcowych romansideł. Postanawia popełnić samobójstwo i wszystko sobie dokładnie planuje - nawet napisanie do wszystkich członków rodziny, znajomych listów pożegnalnych, w których, nie przebierając w słowach, dosadnie mówi im, co o nich myśli. Listy będące zakończeniem każdego rozdziału są jednym z najzabawniejszych elementów książki.

Gdy nadchodzi czas zaplanowanego samobójstwa i Gerri pojawia się w hotelu, wszystko nagle zaczyna sypać się jak domino. Na skutek wielu zbiegów okoliczności, wieczór zmienia się w fatalny dla kobiety. Załamana szuka schronienia u przyjaciółki - listy poszły w świat, a skoro nie udało jej się zakończyć swojego "marnego" żywota, będzie musiała zmierzyć się z reakcjami ludzi na jej niezbyt miłe słowa.

Kto by pomyślał, że o śmierci można opowiadać w tak sympatyczny i przezabawny sposób. Co więcej, kto by pomyślał, że po takiej serii nieprzyjemnych i komicznych zdarzeń, główna bohaterka może jeszcze zaznać prawdziwego szczęścia, a jej los odwróci się o 180 stopni. Dodając do tego fakt, że gdy jej się szczęści, innym się sypie, mamy cudowną komedię sytuacyjną - normalnie miód, orzeszki i czekolada ;)

Czytaliście? Ciekawa jestem, czy tylko ja parskałam śmiechem średnio trzy razy na stronę :)

czwartek, 11 lipca 2013

Essence nude glam #03 - Cookies & Cream

Lakiery Essence są jednymi z moich ulubionych, bo nie liczy się tu trwałość (średnio zmieniam kolory co 2-3 dni, a tyle one spokojnie wytrzymują), a kolor. Kolory są świetne - różnorodność potrafi przytłoczyć. Jakiś czas temu zdecydowałam się jednak stonować i wybrać jeden z kolorów Nude Glam (jeszcze w starej wersji, obecnie jest nowa, różniąca się zdaje się tylko rozmiarem pędzelka i pojemnością).


Wybrałam kolor #03 (cookies & cream w nowej wersji ma numer #06), ciepły odcień beżu. Ludzie, którzy oglądają go na paznokciach stwierdzają, że użyłam zwykłego lakieru bezbarwnego, ale o to chyba chodzi w kolorach nude, prawda? Odcień jest ładny i delikatny. Co do samego lakieru, mam kilka zastrzeżeń, bo przecież ideałów nie ma. Przede wszystkim schnie dość wolno, trzeba jeszcze długo uważać, by nic nie odcisnąć. To, plus fakt, że do uzyskania właściwego koloru potrzeba dwóch grubych lub trzech cienkich warstw, a co za tym idzie, ciut trzeba się namachać, dla niektórych jest barierą nie do przejścia. Lakier nieco smuży, przy cieńszych warstwach wyraźnie widać pociągnięcia pędzelkiem. Oprócz tego, czasem nierównomiernie się aplikuje, pozostawiając łatki składające się z plamek lakieru i niepomalowanych części paznokcia.
Sam pędzelek mi odpowiada, nie jest zbyt szeroki, ani zbyt wąski. Nie obejmuje całego paznokcia, ale mi to nie przeszkadza - wolę domalować niż domywać skórki po zbyt rozlazłym pędzlu.


Tak lakier prezentuje się na paznokciach. Jak widać, możecie dopatrzyć się tu smug po pędzelku, jednak są one tak mocno widoczne przez ostre oświetlenie. W rzeczywistości wydają się być mniej widoczne. Tak, wiem, że przyda mi się mały manicure ;P Po prostu ostatnio nie miałam zbyt dużo czasu, a blade, niepomalowane paznokcie aż mnie bolały i kluły w serducho :(

Używałyście nowej wersji lakierów nude glam od Essence? Jakie są wasze odczucia?

poniedziałek, 8 lipca 2013

Sweet Secret: Migdałowy balsam do ciała

Długo nie pisałam, więc muszę się usprawiedliwić. Chcę się usprawiedliwić. A w związku z tym, że owo usprawiedliwienie jest wyjątkowo cudowne, z wielką chęcią napiszę Wam, co się ze mną przez ten długi czas działo.

Przede wszystkim wyjechałam na dwa tygodnie na cudowny wypoczynek w Chorwacji. Wróciłam do starych dobrych czasów podróży z firm oferujących noclegi w pełni wyposażonych namiotach, gdzie jest wygodnie, ale nie da się uniknąć spędzania całych dni na świeżym powietrzu, pływania w morzu i obserwowania pięknych ryb i koralowców, czy też taplania się w chłodnej, basenowej wodzie :)
Pojechałam jako kochana i kochająca dziewczyna, wróciłam jako narzeczona.


Gdy wróciłam do domu, dwa dni później spotkała mnie mała osobista tragedia - kot, którego zdjęcie widzieliście jakiś czas temu, wyszedł na wieczór i już sześć dni nie wraca - wczoraj byłam w schronisku i przygarnęłam 2,5-miesięczną kotkę, żeby całej rodzinie nie było smutno, ale wciąż mamy nadzieję, że nasz ukochany Panda wróci i będzie miał okazję zostać przysposobionym tatą dla naszej małej Coli ;D








Przechodząc do właściwego tematu notki. Przed samym wyjazdem kupiłam sobie migdałowy balsam do ciała Sweet Secret z Farmony. W sklepie zauroczył mnie przede wszystkim jego zapach - w jednych firmach jest to zapach kakao, w innych kokosa. Dla mnie nazwa "słodkie trufle i migdały" brzmiała na tyle smacznie, że byłam w stanie zaakceptować ją jako nazwę mojego ukochanego zapachu (chociaż moja mama ma zgoła odmienne zdanie - dla niej ten balsam po prostu śmierdzi, jest duszący - ja go pokochałam, choć może faktycznie na lato lepszy jest zapach kwiatów... cytrusów?).

Konsystencja kosmetyku jest jak dla mnie świetna. Sama formuła nie jest zbyt ciężka - chociaż balsam jest  mocno nawilżający i lekko tłusty, genialnie się rozsmarowuje i bardzo szybko wchłania. Uroku dodają mu brązowe drobinki - nie wiem, jaka miała być ich rola, ale wesoło się nimi smarowało. Co najważniejsze, zaobserwowałam widoczną poprawę nawilżenia mojego ciała. Teraz, gdy Sweet Secret mi się skończył i postanowiłam wypróbować pachnące podobnie, lecz mniej dusząco, masło kakaowe z Ziaji, widzę, że chyba nie nawilża ono tak, jak balsam Farmony (skóra na rękach i nogach zaczęła się po prostu łuszczyć, mimo stosowania peelingów, regularnego balsamowania i ogólnej pielęgnacji). No, ale żeby nie było tak cudownie powiem - mało wydajny. Może przesadzam, ale wydaje mi się, że dwa tygodnie stosowania to za mało :(


Jaka jest moja opinia? Na pewno do produktu wrócę. Pewnie przejściowo, między jednym balsamem a drugim (taki mój fetysz, uwielbiam wypróbowywać nowe zapachy :D), na pewno zimą, gdy zapach nie będzie odczuwalny przez otoczenie jako przytłaczający.
Miałyście do czynienia z tym balsamem? Wiem, że opinie o nim są podzielone - jestem ciekawa Waszych :)
Obsługiwane przez usługę Blogger.

© Caro-Beauty.pl, AllRightsReserved.

Designed by ScreenWritersArena