To nie wy jesteście grubi, to cała reszta jest niedożywiona. - Garfield

czwartek, 8 sierpnia 2013

Miasto, do którego chce się wracać

"Londyn na głowę moją rzucił czar, wciągnął mnie jego kolorowy gwar" i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko podpisać się pod tymi słowami Pocahontas. Lubię wracać do tej piosenki i tak jak pasowała ona do mojego nastroju pięć lat temu, gdy odwiedzilam to miasto po raz pierwszy, tak pasuje ona do mojego obecnego nastroju, kiedy drugą wizytą w Londynie potwierdziłam swoje wyobrażenia o tym mieście i pozostałam w nim bezgranicznie zakochana.


Zdecydowanie można mi zazdrościć. Ten siedmiodniowy przegląd wszystkich najważniejszych miejsc był na pewno wspaniały, ale zostawił po sobie niedosyt. Po Picadilly mogłabym chodzić w nieskończoność, błądząc w mniejszych handlowych uliczkach, oglądając wystawy sklepowe. 


Drugi dzień należał zdecydowanie do intensywnych, odwiedziliśmy London Eye, wystaliśmy się w długiej na 50 minut kolejce do wejścia na to wielkie koło, by obejrzeć miasto z góry. Dokładnie tak, jak je zapamiętałam, świetny widok na Big Bena i Parlament, Tamizę, pałac Buckingham, a także budynek, w którym stacjonuje gwardia konna.


W Londynie na kolana rzucają nawet muzea. Są wyjątkowo interaktywne, co w Polsce zdarza się rzadko - chyba tylko w Centrum Kopernika w Warszawie. Tam praktycznie każde muzeum ma chociaż jedną ekspozycję, w której można wszystkiego dotknąć, przetestować, obejrzeć dokładnie z każdej strony. W Muzeum Historii Naturalnej nawet dinozaury były jak żywe, ruszały się, ryczały i były w swojej roli tak przekonujące, że przez chwilę pomyślałam, że albo ja cofnęłam się w czasie, albo ci naukowcy, którzy pracują w bankach DNA w końcu odtworzyli te wielkie gady z jakiejś starej próbki. W centrum Darwina weszliśmy do wielkiego kokonu, gdzie uczyliśmy się wszystkiego o ewolucji, a na wystawie o człowieku badaliśmy układy w organizmie, komórki i zmysły. Szkoda tylko, że nie zdążyliśmy zobaczyć wszystkiego w jeden dzień. Wyszliśmy z zamiarem powrotu, który nam się jednak już nie udał :(


Dorobiłam się nawet zdjęcia ze Shrekiem i z Ciastkiem. Muzeum Madame Tussauds to bez wątpienia magiczne miejsce. Można podejść, dotknąć, przytulić swojego ulubionego aktora, piosenkarza, postać z bajki... Tajemniczości korytarzom dodaje fakt, że nie wiemy po pewnym czasie kto jest prawdziwy, a kto z wosku. Korytarz strachu był naprawdę straszny, a przejażdżka taksówką naprawdę klimatyczna.


Miejsca takiego jak to nie widziałam nigdy w życiu. Czy może być coś piękniejszego dla fanów słodyczy niż czteropiętrowy sklep z M&M's? Cztery piętra cukierków w różnych smakach (nie tylko tych tradycyjnych ;P) i kolorach, pluszaków, ubrań i całej masy innych gadżetów, a także niesamowite laboratorium mieszania smaków, gdzie pracownik tworzył gotowe mieszanki do kupienia później w sklepiku. Miejsce, w którym dostałam istnego oczopląsu ;D Ślinka pociekła i aż chciało się wracać.


Co mnie za każdym razem czaruje to na pewno to, że Londyn jest miastem artysyów i wspiera ich całym swoim sercem i duszą. Muzycy mają wyznaczone w całym mieście miejsca, które mogą wynająć i dorobić parę funtów, jeśli są naprawdę dobrzy (a zapewniam Was, zazwyczaj tylko piekielnie dobrzy występują publicznie) i nikt nie robi z tego problemu. Ludzie są zadowoleni, artyści również. No ale, muzycy są również w Polsce. Na dziko, bo na dziko, ale są. Pan powyżej, rzeźbiący cuda w piasku nad Tamizą wprawił mnie w osłupienie i przetarłam oczy z wrażenia.


British Museum chyba jako jedyne nie zachwyciło. Byłam pięć lat temu i o tyle o ile wtedy uderzył mnie ogrom zbiorów i ich bezcenność, tak tym razem czułam się jakbym odgrzewała kotlet. Dobrze, że mój T. zobaczył, bo raz wejść warto, ale nie spędziliśmy tam zbyt wiele czasu.


Jako ciekawostkę wybraliśmy się na zachód miasta do drugiej strefy w poszukiwaniu tak zwanych "funciaków". Znaleźliśmy dwa - Poundworld i jeszcze jeden, którego nazwy niestety już nie pamiętam. Oba były po dwóch stronach małej galerii handlowej. A na piętrze restauracje. W ramach ciekawostki postanowiliśmy zajrzeć do "eat all as you can" indyjskiej restauracyjki. Pomijając fakt, że przemiły kelner mówił z angielskim o tak dziwacznym akcencie, że znałam tylko co piąte słowo, które wypowiadał (co zwykle mi się nie zdarza, uwierzcie ;P), jakoś się dogadaliśmy. Dostaliśmy maślany i czosnkowy chlebek naan, przepyszny ryż i cały bufet jedzenia od curry z kurczaka i jagnięciny zaczynając, na świeżych owocach, ciastach i lodach kończąc. I mieliśmy na to kilka godzin ;D


Będąc w Londynie nie mogłam sobie odmówić też spróbowania, czym się różni polski Starbucks od tamtejszego. Otóż różni się wszystkim. Zamówiłam niedostępne u nas (chyba, bo dawno nie byłam ;o) Triple Caramel Frappucino, dostałam świetną kawę z bitą śmietaną, syropem karmelowym i chrupkami z karmelu - cud miód i karmel, chciałoby się rzec. Mój T. zamówił Mango Passion Fruit u nas zwane Mango Juicem. I tam czuć było mango - dostał fusiasty, zawiesisty lodowy napój robiony z PRAWDZIWEGO mango, a nie z soku ;)


Kontynuując kulinarną wycieczkę, obiecałam sobie, że spróbuję londyńskiej chińszczyzny. I tak też trzy dni przed wyjazdem znalazłam niedaleko naszego hoteliku małą chińską restauracyjkę nastawioną na take-away. Dla nas jak znalazł, woleliśmy zjeść w zaciszu pokoju. No i trzy dni z rzędu jedliśmy tam kolacje - mi posmakował kurczak słodko-kwaśny z ryżem, T. wyłamał się ostatniego dnia i zamówił coś otrzejszego (też kurczak, ale nie wiem z czym ;D). Z polecenia zresztą miłego chłopaka, który obsługiwał tam klientów. Stwierdził, że jego polscy koledzy bardzo lubią to danie ;)


Kolejnym kulinarnym must-eat było tradycyjne fish & chips. Zdecydowaliśmy się na nie dość późno, za każdym razem odrzucając je z powodu ceny, ale w końcu gdy poszliśmy do Tower powiedzieliśmy sobie "Hej! Być tu i nie spróbować? Po co żałować pieniędzy, taniej nie będzie" i spróbowaliśmy. Ryba przepyszna, tradycyjne grube frytki jeszcze lepsze.


Jeśli już o Tower mowa, nie mogło zabraknąć zdjęcia z Tower Bridge. W samej twierdzy nie zwiedzaliśmy zbyt wiele ze względu na gigantyczne kolejki do prawie każdej wystawy. Zwiedziliśmy tylko dwie mniejsze, na których było średnie zainteresowanie - na tortury stalibyśmy godzinę. Chciało nam się czekać tylko na klejnoty koronne - uważałam, że jest to coś, co muszę zobaczyć i co musi zobaczyć mój T. Ja już raz widziałam, on miał przeżyć przygodę życia i zakochać się w tym mieście tak jak ja - najpilniej strzeżone skarby monarchii musiał zobaczyć.


Udało się nam też w ostatni dzień załapać na zmianę warty pod pałacem Buckingham. W sierpniu odbywały się one tylko w dni parzyste, a jedna nie odbyła się w ogóle ze względu na wyścig rowerowy przebiegający przez całe city i kończący się właśnie pod pałacem. Całość naprawdę robi wrażenie, warto było spędzić tam dwie godziny - godzinę żeby zająć dobre miejsce i godzinę oglądać całą ceremonię.


Miałam sobie już odpuścić zdjęcie z czerwoną budką - przecież to takie przereklamowane. Ale to był ostatni dzień i chciałam chłonąć wszystko tak mocno, jak się dało - rzucić się w wir tego miasta, zobaczyc jeszcze więcej, jeszcze szybciej, bo przecież tylko godziny dzieliły nas od powrotu. No i mam zdjęcie. Tak samo zadziałał na mnie Big Ben w ostatni dzień - już mieliśmy wracać do "domku", a okazało się, że chociaż przechodziliśmy całkiem blisko Parlamentu, nie mam ani jednego zdjęcia zegara!


Na sam koniec, upewniając się, że wszystkie najważniejsze miejsca odwiedziliśmy, przekartkowałam jeszcze raz przewodnik. No i o zgrozo okazało się, że nie byliśmy w Muzeum Nauki. Musieliśmy nadrobić, wszak my naukowcy :D Dużo wystaw było interesujących, ale jak zwykle wyszło na to, że T. zaślepiają samochody i silniki, a ja najchętniej poleciałabym na Marsa.


Londyn nas oczarował. Klimatem, ludźmi, uliczkami, sklepami, miejscami znanymi z filmów i całą tą swoją otoczką. Jest mocno komercyjny, zatłoczony, pełen turystów, ale może dlatego tak go pokochaliśmy? Tętni życiem, tak jak my tętnimy życiem. Może na starość Londyn zmęczyłby nas tak, jak męczy na codzień jego mieszkańców, bo jak długo można mieszkać w takim gwarze i pośpiechu? Zadałam sobie to pytanie i stwierdziłam, że nie wiem, ale na pewno chcę tam trafić na rok czy dwa ;)

7 komentarze:

  1. Zazdrość nie zna granic a Evka jaka mina jak zawsze z resztą i te jego piosenki XD

    OdpowiedzUsuń
  2. ja tam wolę Chorwację, Włochy czy Hiszpanię.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeśli wybierałabym się na słoneczną plażę - wybrałabym Chorwację. Ale zamieszkać chcę w Londynie ;D

    OdpowiedzUsuń
  4. Hmm... chyba dłuższy pobyt w Londynie był by ..nudny? Fajnie się zwiedza, ale na dłuższy czas chyba aż nie tak jak teraz. Wiem z doświadczenia ;>

    OdpowiedzUsuń
  5. A byłaś może w Muzeum Historii Naturalnej ? :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze! Dużo dla mnie znaczą, lubię poznawać opinie innych :)
Jeśli chcesz zostawić link do siebie - nie krępuj się. Nie chcę tylko, żeby była to nachalna reklama - najpierw sensownie skomentuj wpis.

Miłego czytania :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Obsługiwane przez usługę Blogger.

© Caro-Beauty.pl, AllRightsReserved.

Designed by ScreenWritersArena